444

17 kwietnia 2024

Nowe wydanie "444" Macieja Siembiedy

Udostępnij post
444

„444” pierwsza część cyklu z Jakubem Kanią w nowej przeredagowanej wersji ukaże się już 15 maja!

Czy w obrazie Jana Matejki kryje się proroctwo, które może wpłynąć na losy świata?
„444” Macieja Siembiedy to powieść sensacyjna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami!

Chrzest Warneńczyka Jana Matejki od dekad przechodzi z rąk do rąk, będąc najczęściej kradzionym obrazem w Polsce. O tajemnicze malowidło walczyli m.in.: hitlerowski złodziej dzieł sztuki, żydowski antykwariusz z Krakowa oraz dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego. W niebezpieczny pościg za arcydziełem zostaje wciągnięty również prokurator IPN Jakub Kania, który odkrywa związek dzieła z tajemniczą przepowiednią: co 444 lata cztery osoby otrzymają możliwość pojednania islamu z chrześcijaństwem. Jedną z tych osób był Władysław Warneńczyk. Czy to możliwe, by poświęcony mu obraz po latach popychał ludzi do zbrodni? Co takiego tkwi w proroctwie, że dżihadyści uznali je za niebezpieczne? Komu i dlaczego najbardziej zależy na udaremnieniu przepowiedni?

Śledztwo Jakuba Kani wiedzie od współczesnej Warszawy, Gdyni i Mazur, przez Holandię i Wiedeń, po Irak, Izrael i Emiraty, z historycznymi przystankami m.in.: w średniowiecznej Portugalii, pustelni pod Petersburgiem i krakowskiej pracowni mistrza Matejki. W podróży tej towarzyszy Kani niespodziewana sojuszniczka, z którą z czasem połączy go coraz więcej.

Dajcie się porwać tej zapierającej dech, zdumiewającej i trzymającej w napięciu powieści pełnej wątków historycznych opowiedzianych z rozmachem godnym Umberta Eco.

Rozdział I nowego wydania „444”

Umarli przyjmują gości do dwudziestej.
Dokładnie o tej godzinie bramy ich miasta są zamykane i nie ma zmiłuj. Zwłaszcza tu, gdzie leżą ludzie na co dzień przyzwyczajeni do dyscypliny i punktualności. Ich wieczny odpoczynek, zapewniany przez modlitwy i przepisy, trwa w ciszy i mroku przez dwanaście godzin, do ósmej rano.
Osiemnaście minut przed dzisiejszym wiecznym odpoczynkiem lokatorów Cmentarza Wojskowego na Powązkach prokurator Jakub Kania poczuł w kieszeni marynarki wibracje telefonu komórkowego. Połączenie przyszło w chwili, gdy spacerował z wózkiem pełnym zakupów po alejkach hipermarketu w galerii Arkadia. Przez chwilę miał pokusę, żeby je zlekceważyć, ale postanowił przynajmniej sprawdzić, kto niepokoi go o tej porze.
Zerknął na ekran nokii, pospiesznie nacisnął zielony przy-cisk, przełknął ślinę i przywitał się najuprzejmiej, jak potrafił.
– Proszę posłuchać – Kombatant nie odwzajemnił grzeczności, a następnie powiedział kilka słów niemal zagłuszonych przez dziewczynę w stroju góralskim, która za wszelką cenę usiłowała namówić Kanię na spróbowanie koreczków z oscypków nabitych na wykałaczki.
– Ma pani coś do pisania? – spytał ją wyraźnie podekscytowany, zakrywając dłonią mikrofon telefonu.
– Do pisania nie – odparła zaskoczona. – Do jedzenia.
Kuba machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej osy, i niemal pobiegł w stronę stoiska z artykułami szkolnymi. Chwycił z półki pierwszy lepszy pisak i zanotował na własnej dłoni kilka liter oraz liczb.
– Dziękuję – powiedział do telefonu, ale w słuchawce brzmiał już tylko sygnał przerwanego połączenia.

Czekał na nie od kilku dni i przestał wierzyć, że Kombatant w ogóle zadzwoni. Kiedy rozmawiali po raz ostatni, w kawiarni przy Nowym Świecie, tamten był sparaliżowany strachem. Czerwienił się, miał rozszerzone źrenice i pewnie zawroty głowy, bo dwa czy trzy razy chwytał dłońmi krawędź stolika, próbując odzyskać równowagę.
Ludzie boją się na dwa sposoby.
Jedni uciekają od przyczyny strachu, inni ją atakują. Roz-mówca Jakuba Kani należał do tych drugich. Jego mięśnie były napięte od czoła po czubki palców, a dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści.
Słuchał Kuby, nie starając się nawet ukryć, że rośnie w nim gniew. W pewnej chwili nie wytrzymał:
– Zgodziłem się z panem spotkać na neutralnym gruncie, bo nie miałem pojęcia, że chodzi o tę sprawę. Gdybym wiedział, nigdy bym tu nie przyszedł – syknął przez zaciśnięte zęby.
– Wówczas wysłałbym panu oficjalne wezwanie i o naszej rozmowie dowiedziałoby się wiele osób. Zbyt wiele – podkreślił dobitnie Kuba. – Tymczasem, jeśli do kawiarni za chwilę nie wejdzie prezydent, premier albo minister spraw wewnętrznych, wszystko zostanie między nami.
– Czego pan ode mnie chce?
– Prawdy.
– Prawdy – obruszył się Kombatant. – Zdaje pan sobie sprawę, jak ona może być groźna?
Kuba skinął głową.
– Panie prokuratorze, pan się porywa z motyką na słońce i jeszcze usiłuje pan mnie w to wciągnąć. Przecież za kilka dni… Najwyższe władze… Telewizji pan nie ogląda?
– W nic nie zamierzam pana wciągać. Proszę mi dać jeden trop, jeden dowód, a nikt nigdy się nie dowie o tym spotkaniu. Słowo harcerza – wyrwało mu się.
– Harcerza? – rozmówca uniósł brwi. – Do tej pory miałem pana za przebiegłego karierowicza, który chce wypłynąć na tej tajemnicy. A pan jest po prostu naiwnym chłopcem – stwierdził, wstając od stolika i kładąc na blacie pieniądze za kawę.
Jakub Kania popatrzył na niego, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wizytownik.
– Gdyby się pan jednak namyślił… – zaczął, ale Kombatant mu przerwał.
– Tak robią policjanci w amerykańskich filmach, co? – spytał z kpiną, ale wizytówkę wziął.
Kuba uśmiechnął się w duchu na wspomnienie tamtego spotkania, porzucił wózek z zakupami w alejce z góralką i nabiałem, po czym wybiegł ze sklepu i pognał na parking. Gdy otwierał auto, zerknął na zegarek. Zostało trzynaście minut.
Trzynaście minut na dojazd z Arkadii na Powązkowską, zaparkowanie, dobiegnięcie do wejścia, pokazanie legitymacji oraz przekonanie pracownika Zarządu Cmentarzy Komunalnych, aby wpuścił go na teren nekropolii, a potem wypuścił – to wystarczający czas. Pod warunkiem że na skrzyżowaniu Krasińskiego kierowca spoza miasta nie wrzuci jedynki kilka sekund po zapaleniu się zielonego światła, a ponaglany klaksonami za szybko puści sprzęgło, zadławi silnik i na parę cennych minut sparaliżuje ruch. Prawo Murphy’ego zbyt często działające w życiu prokuratora Jakuba Kani znów dało o sobie znać, przypominając, że jeśli coś może się nie udać, to się nie uda z pewnością.
Dopadł do bramy dwie po ósmej.
Została zamknięta z wojskową punktualnością, a wokół nie było żywej duszy. Rozejrzał się w poszukiwaniu rozwiązania, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Obszedł mur wzdłuż Powązkowskiej i skręcił w stronę lasku na Kole, nie tracąc z oczu ogrodzenia cmentarza.
Do zachodu słońca zostało jakieś pół godziny, może czter-dzieści minut, ale robiło się już szaro. Zwłaszcza tu, w są-siedztwie ulicy Ostrowieckiej porośniętej drzewami. Kuba wybrał takie, którego solidne gałęzie sięgały za mur, i błogo-sławił fakt, że poszedł na zakupy w dżinsach i sportowych butach. Wspiął się na pochyły pień. Wiele lat łażenia po drzewach na zboczach Kamiennej Góry w rodzinnej Gdyni na coś się przydało.
Dziesięć minut później był na szczycie ogrodzenia. Prze-szedł po nim na czworakach jak kot, zauważył dużą kamienną płytę jakiegoś pomnika, zsunął się na nią, a następnie zeskoczył na czyjś grób. Zaniepokojony obejrzał wnętrze lewej dłoni, ale zanotowane tam numery alejki i kwatery się nie zatarły.
Odszukał je w ciągu kwadransa.
Mogiła była skromna, z drewnianym krzyżem i kilkoma wieńcami, którym niepamięć pozwoliła zwiędnąć w towarzy-stwie wypalonych zniczy. Zmierzch nadchodził nieubłaganie, więc Kuba pochylił się nad tabliczką nagrobną, aby niczego nie uronić. Usunął jakąś ambitną roślinkę, która urosła tak wysoko, że zasłaniała litery, po czym oczyścił tabliczkę dłonią.
Przeczytał i nagle odskoczył jak oparzony.