Maciej Siembieda powraca z trzecią częścią polsko-greckiej sagi. „Katharsis” pierwsza część serii została nagrodzona w 2023 roku Nagrodą Czytelników Wielkiego Kalibru oraz otrzymała wyróżnienie w konkursie Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa. „Nemezis” – druga część cyklu – była nominowana w plebiscycie portalu lubimyczytac.pl do Książki Roku w kategorii kryminał/sensacja/thriller. Premiera „Kairos” 9 października!
– Kto to jest Kairos?
– Młodzieniec z bardzo starego mitu. Jest bóstwem szansy. Raz w życiu przechodzi koło ciebie, a wtedy możesz go chwycić za rękaw i zdecydować o swoim dalszym losie. Kairos zatrzymany w tym jednym jedynym momencie zaprowadzi cię na drogę szczęścia. Ale jeśli go przegapisz, gorzko pożałujesz.
Brawurowa, wielowątkowa powieść sensacyjno-historyczna o trudnej tożsamości, męstwie, honorze, zdradzie i zemście, rozgrywająca się na przestrzeni czterdziestu lat w przedwojennym Lwowie, wojennej Grecji i powojennym Bytomiu, nieprzewidywalna jak… piłka nożna, od której zależało życie i śmierć bohaterów. Głównymi bohaterami książki są Walter i Bernard Pykowie, dwóch braci stryjecznych z Górnego Śląska. Wielka historia zmieni ich w Niemca i Polaka, wielka polityka zrobi z nich komunistę i prawicowca, a wielka miłość do pięknej Macedonki Eleny sprawi, że ostatecznie staną się śmiertelnym wrogami…
W trzeciej części swojej greckiej trylogii Maciej Siembieda po raz kolejny zaprasza na wyrafinowaną, mocno trzymającą w napięciu (i niemalże filmową!) czytelniczą przygodę, w której po mistrzowsku łączy prawdziwe wydarzenia i losy realnych postaci z literacką fikcją.
„Kairos” – fragment prologu
PROLOGOS
Lwów,
lato 1939 roku
Woda w porcelanowej misce była odrobinę za zimna. Bohdan Halicz, przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, zanurzył w niej koniuszek małego palca lewej dłoni i skrzywił się z dezaprobatą.
Stojący obok lokaj zrozumiał bez słów.
Pochylił głowę, uznając swoje zaniedbanie, wykonał piruet niczym zawodowy baletmistrz i zniknął za drzwiami gabinetu, zza których po chwili dobiegł plusk wrzątku przelewanego do dzbanka z samowara.
Halicz wykorzystał kilkanaście sekund nieobecności służącego, aby spojrzeć na swoje odbicie w misce. Mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie.
Miał szczupłą twarz o regularnych rysach, wąsik filmowego amanta, podbródek silnego mężczyzny oraz oczy, które potrafiły się uśmiechać, z miejsca hipnotyzując ludzi. Ktoś, kto zamienił z panem Bohdanem choćby kilka słów, zaczynał go lubić, zanim zdanie zdążyło wybrzmieć do końca. Czar tego niezwykłego człowieka podkreślał radiowy głos, a urodę – zgrabna sylwetka. W każdym ze swoich licznych garniturów Halicz wyglądał nienagannie, jak manekin z wytwornej pracowni krawieckiej w Pasażu Hausmana.
Teraz miał na sobie granatową bonżurkę, której rękawy podwinął, i czekał, aż służący naleje do miski tyle gorącej wody, ile trzeba. Zanim to nastąpiło, podniósł z blatu biurka monetę pięciozłotową i wprawił palce w taniec, a piątka przetoczyła się przez nie w kilku obrotach jak na iluzjonistycznym pokazie w wodewilu. Z tym że najzręczniejsi magicy robili to znacznie wolniej.
Kończył tę samą sztuczkę przy użyciu drugiej dłoni, gdy służący dyskretnie chrząknął, trzymając w ręku parujący dzbanek, a następnie dolał do miski gorącej wody. Tym razem utrafił idealnie.
Jego pryncypał ruchem głowy potwierdził, że temperatura jest właściwa, a wtedy lokaj dodał do kąpieli szklankę mocnego naparu z rumianku i trochę mleka. Zanurzone w niej dłonie spoczywały na dnie porcelanowego naczynia dziesięć minut, po czym Halicz wyjął je ostrożnie z wody i ułożył na ręczniku trzymanym przez służącego. Ten starannie osuszył skórę. Gdy skończył, pryncypał sprawdził opuszką kciuka wszystkie paznokcie, co miało ujawnić nawet najmniejszą zadrę, natychmiast likwidowaną za pomocą pilniczka.
Dbał o dłonie. Stanowiły jego najcenniejszy skarb.
Narzędzie, dzięki któremu dorobił się majątku i wzbudzał podziw od Lwowa, przez Kraków, do Wiednia i dalej. Wszędzie tam, gdzie sięgała jego sława wirtuoza.
Bohdan Halicz, bardziej znany jako „Hrabia”, był jednym z najwybitniejszych w tej części Europy złodziei kieszonkowych.
Godzinę później wyszedł z kamienicy przy Łyczakowskiej, gdzie wynajmował wygodne trzypokojowe mieszkanie ze służbówką, i uniósł dłoń, przywołując dorożkę.
Na widok dżentelmena ubranego jak z żurnala dwóch fiakrów na przeciwległych rogach ulicy smagnęło konie batami niemal w tej samej sekundzie i ruszyło w jego stronę.
To był wyścig kultur i cywilizacji.
Od strony placu Cłowego kłusowała srokata klacz zaprzężona do lichej, ale szybkiej bryczki na ogumowanych kołach. Pojazd był skromny, miał odrapane burty i podniszczone kraciaste koce na drewnianych ławkach, ale sunął po bruku równo i lekko. Na jego koźle siedział zabiedzony woźnica w kamizelce i czapce bałaguły – żydowskiego furmana wożącego pasażerów na prowincji.
Z naprzeciwka nadciągał powóz, jakiego nie powstydziłby się nawet wybredny ziemianin. Lakierowany, zdobiony ornamentami, na szprychowych kołach, których okucia wypełniły ulicę Łyczakowską hałasem spotęgowanym tętentem kopyt dwóch karych rumaków zaprzężonych do dyszla eleganckiej dorożki. Powoził nimi otyły jegomość w letnim surducie, pod krawatem i w meloniku.
Kilku przechodniów się zatrzymało i obserwowało derby dorożkarzy, które omal nie skończyły się zderzeniem. Pierwszy na miejsce wezwania dotarł ten w meloniku. Czarne konie parsknęły z pogardą na widok przegranej żydowskiej szkapy, a gapie poszli w swoją stronę. Ktoś rozczarowany machnął ręką. Można snuć romantyczne marzenia, a nawet im kibicować, ale porządek świata temu nie sprzyja. W prawdziwym życiu wyścigi wygrywa ten, kto ma ładniejszą bryczkę i więcej koni.
„Hrabia” witany pytaniem, dokąd jaśnie pan winszuje się udać, podciągnął nogawki spodni, aby nie zniszczyć mankietów, i usadowił się na pikowanym siedzeniu dorożki.
– Hotel George – powiedział na tyle głośno, aby komunikat dotarł na kozioł.
Woźnica się rozpromienił, jakby o takim właśnie kursie marzył przez całe życie. Wcisnął na głowę melonik, zdjęty wcześniej na znak szacunku, cmoknął i wypowiedział zaklęcie, po którym obydwa konie natychmiast skręciły w lewo, przecięły oś Łyczakowskiej i ruszyły stępem.
Na plac Mariacki dotarli, gdy przedwieczorna szarówka zamieniała się w mrok rozpraszany przez pierwsze latarnie. Halicz dał dorożkarzowi sowity napiwek i wszedł do hotelu.
Restaurację wypełniał gwar rozmów, szczęk sztućców i dyskretne dźwięki instrumentów strojonych przez orkiestrę przed dancingiem. Przebojem dzisiejszego wieczoru miało być tango argentyńskie. Nad jego należytą namiętnością czuwało kilku fordanserów we frakach z wypożyczalni, muszkach i lakierkach. Byli przyjemni dla oka, mieli na włosach brylantynę, która lśniła w blasku żyrandoli i dyscyplinowała fryzury podczas brawurowych figur. Tańczyli bosko i potrafili być służbowo szarmanccy, udając zauroczenie przypadkowymi partnerkami do tego stopnia, że wystarczyła odrobina dobrej woli, aby w to uwierzyć. Organizator dancingu właśnie za to im płacił.
„Hrabia” zatrzymał się za progiem sali, przyciągając kilka zaciekawionych spojrzeń. Większość miejsc był zajęta, ale niemal natychmiast wyrósł przed nim jeden z tych kelnerów, którzy mają metafizyczną zdolność przewidywania hojności gościa. Niepostrzeżenie ukrył banknot o satysfakcjonującym nominale podany na wysokości kieszeni, po czym ukłonił się i zapewnił:
– Stolik będzie gotowy piorunem. Tymczasem zapraszam szanownego pana do baru.
„Hrabia” się uśmiechnął, przeszedł kilkanaście kroków, usiadł na wysokim stołku i zamówił koktajl. W tym samym momencie orkiestra zagrała pierwsze takty Tanga milonga, a sala westchnęła z rozkoszy. Pary ruszyły na parkiet.
Barman odwrócił się i sięgnął po butelkę wermutu, a miejsce obok Halicza zajęła młoda brunetka o szczupłej twarzy i dużych, czarnych oczach. Mogłaby grać Kleopatrę w filmie o faraonach pokazywanym w kinie Uciecha, ale była Żydówką. Od Egiptu dzieliły ją Mojżesz, Morze Czerwone i parę innych biblijnych zaszłości.
Wystudiowanym ruchem wyjęła z torebki srebrną papierośnicę, a z niej chesterfielda, za którego można było kupić dziesiątkę polskich papierosów Wanda z ustnikiem. „Hrabia” uniósł w dłoni zapalniczkę i podał jej ogień.
Podziękowała uprzejmie, a kiedy barman ponownie się odwrócił, szepnęła:
– Stolik pod palmą. Szmaragd w naszyjniku prawdziwy.
Halicz opuścił powieki na znak, że zrozumiał, natomiast głośno zaproponował jej drinka.
– Nie mam w zwyczaju pić z nieznajomymi – fuknęła i odeszła od baru. Każdy świadek tej sceny uznałby ją za pannicę z bogatego domu, choć była dzieckiem zaułków Zamarstynowa. Sierotą, która nie znała nawet własnego imienia, ale w wieku sześciu lat na targowisku przy placu Krakowskim usiłowała skubnąć „Hrabiemu” portmonetkę.
Było w tym tyle determinacji, że przygarnął ją, nazwał Anitą, oddał pod opiekę ciotki z Łyczakowa, posłał do szkół, a potem wychował na najlepszą tycerkę w mieście.
Starszyzna kręciła nosem.
Jak świat światem tycer, czyli pomocnik złodzieja, to był facet, nie kobita. Cwany, bystry i charakterny. Organizował robotę „krawca”, który kroił klientów, robił zasłonkę, w trymiga przejmował towar i znikał. Ale jeśli trzeba było, to i w mordę dał albo odbił swojego buchacza glinom. Baba to miała robić? Na dodatek taka baba? Żydowskie chuchro? Starzy złodzieje kręcili głowami, ale nikt nie śmiał bałaknąć „Hrabiemu” krzywego słowa.
Bo „Hrabia” to był ktoś. Mistrz, jakiego Lwów jeszcze nie widział. Magik i artysta. Na mieście mówiło się, że potrafi klientowi zdjąć kalesony, nie ruszając spodni. W wieku trzydziestu lat zasiadał już w komisji awansującej kieszonkowców na stopień mistrzowski i przydzielającej rewiry. Pięć lat później wszedł do dintojry – złodziejskiego sądu. Taki as mógł sobie mieć tycera, jakiego mu się żywnie podobało.
Upił łyk koktajlu i zerknął na stolik wskazany przez Anitę.
Siedziały przy nim cztery kobiety w wieku, w którym nuda małżeńskiej rutyny wywołuje szalony apetyt na życie. Zbyt dobrze ubrane jak na bogate mieszczki, zbyt wulgarnie umalowane jak na bohemę, zbyt głośne jak na arystokratki. Sfery handlowo-przemysłowe – ocenił „Hrabia” i odwrócił się na chrząknięcie kelnera, który stanął obok, oznajmiając, że stolik wielmożnego pana jest gotowy.
Halicz oddał mu kieliszek z koktajlem, który tamten ustawił na tacy i manewrując nią niczym cyrkowy akrobata, poprowadził gościa na przygotowane dla niego miejsce. Trasa wiodła obok dam spod palmy. Szatynka w naszyjniku zerknęła na niego wyzywająco, ani na moment nie opuszczając wzroku. „Wieczór mija, a ja niczyja” – mówiło się o takich komunikatach w ferajnie, ale tu, mimo tych samych reguł, obowiązywał inny kodeks.
„Hrabia” posłał jej dyskretny, choć czarujący uśmiech i lekko się ukłonił, wytrzymując spojrzenie. Oczy kobiety błyszczały od alkoholu, który zdążył dodać jej policzkom karminu i wyłączyć zahamowania. Bez ceregieli przyjmie zaproszenie do tańca. A to znaczyło, że posiadaczem naszyjnika ze szmaragdem był już tak naprawdę Bohdan Halicz, choć klejnot tymczasowo spoczywał na szyi podchmielonej szatynki. Dla pewności sprawdził, czy ma w kieszeni marynarki specjalny przyrząd wykonany z dwóch cienkich drutów i służący do odczepiania zapinek biżuterii, ale wtedy zauważył coś, co sprawiło, że się zatrzymał.
Pobliski stolik okupowało kilku dżentelmenów w koszulach rozpiętych pod szyją i poluzowanych krawatach. Mówili po angielsku, z wyraźnym amerykańskim akcentem, co „Hrabia” był w stanie rozpoznać, bo pozbawił cennych przedmiotów wielu obywateli USA, którym zachciało się wycieczek do Lwowa. Jankesi byli wyraźnie rozochoceni, a jednak przyczyną ich ożywienia nie był ani alkohol, ani perspektywa spędzenia wieczoru w towarzystwie tanecznie wyposzczonych pań.
Amerykanie toczyli zacięty spór.
Wśród odsuniętych na bok półmisków i talerzy z resztkami kolacji leżał arkusz papieru pokryty magicznymi znakami, na którym co chwila ktoś coś dopisywał, poprawiał albo skreślał, wywołując pomruk aprobaty albo głosy protestu. Wystarczyło kilka sekund, aby „Hrabia” się zorientował, z kim ma do czynienia. W poprzednim życiu przez trzy semestry studiował matematykę na uniwersytecie i znał takich jak oni: profesorów, którym wystarczyła sekunda, aby stracić kontakt z rzeczywistością.
Pewnie przyjechali na jakąś międzynarodową konferencję, zakwaterowano ich w George’u, zeszli na kolację, któryś wypalił z jakąś tezą i sprawy wymknęły się spod kontroli. W tej chwili wszyscy orbitowali już w kosmosie liczb, nieskończonych przestrzeni, kombinacji, teorii, dowodów i przeczeń. Ale to było nieważne. Przynajmniej dla „Hrabiego”.
Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w notes, który przed chwilą jeden z dyskutujących wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. Zajrzał do niego, odczytał coś, co podkreślił uniesieniem palca wskazującego i co wywołało brawa u zwolenników. Po czym odłożył notes na brzeg stołu. „Hrabia” zamarł.
Kieszonkowy brulion formatu połowy zeszytu był oprawiony w wytartą skórę, do której przyszyto gumowy pasek przytrzymujący wieczne pióro.
Nie pióro. Cudo! Piśmienniczy rarytas firmy Graf von Faber-Castell, przy którym bledną wszystkie parkery, watermany, pelikany, a nawet pióra Montblanc.
„Hrabia” z wrażenia przełknął ślinę, odszukał wzrokiem Anitę i posłał jej spojrzenie, które zrozumiała w lot: robimy ten stolik. Przez chwilę walczyła ze zdziwieniem, że szef zrezygnował ze szmaragdu w naszyjniku. Może nawet chciała go o to zapytać, ale jej staranne złodziejskie wychowanie nie dopuszczało rozważań ani dyskusji. Tycer to nie matematyk.