21 stycznia 2025

"Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem" - Jarek Westermark

Udostępnij post

„Truteń” autorstwa Jarka Westermarka to opowieść o ojcostwie, jego pokusach i walce z kulturą, która zbyt łatwo odpuszcza mężczyznom. Premiera już 26 lutego!

Głos mówi: „Nie jesteś stworzony do opieki nad dzieckiem”, a wszyscy wokół mu przytakują. Głos mówi: „Odpuść sobie, nie angażuj się, walcz o swoje. W każdej chwili możesz zniknąć”. Czy słyszysz, jak bzyczy ci do ucha? Słyszysz jego podstępną melodię?

Właśnie ona towarzyszy narratorowi Trutnia od chwili, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Podjął decyzję świadomie, jest wspierającym partnerem swojej żony i w małym palcu ma wszystkie teorie dotyczące nowoczesnej męskości. A jednak coś – przedwieczny zew, niepowstrzymany niczym horda zombie – każe mu snuć eskapistyczne fantazje.

Truteń to nowatorski miks powieści i osobistego eseju, a jednocześnie podróż w głąb „długiej nocy”, gdy rodzicielstwo wydaje się senną marą rodem z body horroru. Ucieczka w fikcje, w ukochane młodzieńcze lektury i filmy, a w końcu zrzucenie odpowiedzialności na barki żony, wszystko to wydaje się odpowiedzią na złowrogie podszepty godne Jedynego Pierścienia. Czy takiej pokusie w ogóle można się oprzeć?

„Jestem mężczyzną”, tłumaczy się Truteń. Ale co to właściwie oznacza?

Najpierw przychodzi myśl, że jest to bizarna historia ojca, który chce być matką. Ale szybko się orientujemy, że Truteń to okrutnie zabawny i szczery donos na ojców złożony przez jednego z nich. A zarazem intymna opowieść o oczekiwaniach, jakie sami na siebie nakładamy. Jak dobrze, że ktoś to w końcu napisał!

Mira Marcinów

Czy ojciec jest skazany na żywot trutnia? Że przyjdzie na gotowe, nie będzie musiał zmieniać pieluch, bo to „babska robota”, zostanie sam z dzieckiem dopiero, kiedy dziecko skończy osiem lat. Lub osiemnaście. Bohater walczy ze swoim wewnętrznym trutniem, a Jarek Westermark przekuwa tę walkę w porywającą literaturę.

Aleksandra Zbroja

Fragment książki „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem”

W k o k o n i e
Ojcem po raz pierwszy zostałem, kiedy miałem siedemnaście i pół roku. Siedemnaście i pół i pozamiatane, koniec życia, tak jest, byłem pewien, ale to przecież nie całkiem prawda, prawda wyglądała jeszcze gorzej: moje życie miało trwać dalej, tyle że z przetrąconym kręgosłupem, w ciągłym poczuciu obowiązku, miało kuśtykać w otchłań pod ciężarem odpowiedzialności. Lęk towarzyszył mi przez całą drogę do domu. Nasiąkły nim ściany mijanych budynków, drzewa, huczał z silników samochodów, dudnił w słuchawkach, bulgotał we krwi. „Ojjjsiecccsssss”, szumiało uchylone okno autobusu, dwa niewielkie psy na przejściu szczekały na siebie: „Ta-to! Ta-ta!”, w skroń tłukła mi brutalna kakofonia nadchodzącej zmiany, natarczywe owadzie brzęczenie. A wszystko to z powodu czterech słów wypowiedzianych po szkole, na przystanku, na odchodne:
– Spóźnia mi się okres.

Autobusem telepało, wracałem do domu półpłynny i śliski, zamierzałem kupić po drodze test ciążowy, ale ostatecznie nie zdołałem wysiąść przy aptece. Jutro kupię, pojutrze, a tymczasem wciąż odtwarzałem w głowie feralne, fatalne, fantasmagoryczne zdanie, rozmowę z przystanku, które to odtwarzanie skłoniło mnie następnie do ogólniejszych rozważań o moim pełnym kłótni i pogodzeń związku bez przyszłości, bez, no bez, bezsprzecznie bez. Ty tchórzu. Jak mogłeś nie skończyć sprawy, nie rozstać się, kiedy jeszcze był czas? Żałosna inercja, wygodnictwo.

Durny gnojek, biczowałem się w autobusie, pach, pach po plecach. Idioto, kretynie, naprawdę warto było pogrywać tak ryzykownie? Trzeba było poprawiać gumkę w trakcie? Rąk nie wytrzeć porządnie w prześcieradło, tylko tak trochę wytrzeć? Debilu, pojebie, biedaku, kochany mój biedaku, płakałem nad sobą między przystankami. Skończy się dokazywanie, skończy beztroska. Na studia chciałeś iść? Muzykę grać z kolegami? Oglądać filmy do późnych godzin nocnych? „Koniec, kres, proch!”, krztusił się silnik autobusu, mruczeli pasażerowie: „Koniec, kres, proch!”. Kiedy wszedłem do domu, miejsce lęku zdążył już zająć fatalizm. W porządku, będzie, co ma być, taki mój los, żeby zjebać sobie życie na samym wstępie.

– Co tam? – spytał mnie z kuchni ojciec, który od razu wyczuł, że coś jest na rzeczy.
– Wszystko w porządku – odparłem. – Dziadku.
Popatrzył na mnie, ja na niego, a choć byłem już trochę wyższy, wydawał się górować nade mną, cały dom rósł, ściany zbliżały się niebezpiecznie, a ja malałem. Kiedyś, lata wcześniej, kiedy zabrał mnie pod namiot, usiedliśmy wieczorem przy ognisku i jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać o życiu. Opowiedział mi wtedy o chwili, gdy usłyszał od mojej matki, że zostanie ojcem. Opowiedział o stresie, który chwycił go niczym tubkę pasty do zębów i wycisnął. Jego dusza opuściła ciało, ruszyła w podróż astralną, uniosła się pod sufit i właśnie spod sufitu – gdzie był bezpieczny, odległy – ojciec obserwował dalszy rozwój wydarzeń. „To jest wielkie przeżycie, synu. Być może najważniejsze”. A ja byłem teraz tak maleńki, że patrzyłem na dom z poziomu podłogi.
– Chcesz pogadać? – zadudnił ojciec.
Nie chciałem.

Zamknąłem się w pokoju. Skoczyłem na łóżko, bo nie bolały mnie wtedy jeszcze ani plecy, ani kolano, zawinąłem się w kokon kołdry. Poprzewalałem się, poczytałem. Potem poprzeglądałem na komputerze piękny, dziewiczy internet sprzed mediów społecznościowych, wyszedłem na spacer do lasu, wróciłem, wetknąłem w uszy słuchawki z muzyką wystarczająco głośną, żeby wydmuchać wszelkie rozważania z zatok i przyległości. A jednak, mimo moich najszczerszych starań, zza okna nieubłaganie nadciągnęła noc. Wieczór naparł na szybę, ojcostwo na czaszkę. Litrowe opakowanie lodów, które znalazłem w pachnącym warzywami zamrażalniku, ukoiło na chwilę moje nerwy, ale żołądek wypełniło chłodem, który stopniowo rozlał się na wszystkie członki.

Aby się rozgrzać, wziąłem prysznic. Długi. Przesadny. Starałem się nie zerkać, ale w lustrze co rusz widziałem swoją nietęgą minę, rozbiegany wzrok. Starałem się nie słuchać, ale z kłębów pary, gdzieś zza szumu wody, dochodził dziwny dźwięk: brzęczenie, bzyczenie, stukot, jakby coś drobnego, ale ciężkiego obijało się o cienką ścianę. W zakamarkach łazienki majaczył obły kształt, całkiem nienamacalny, pierwsze podrygi robaczej, tchórzliwej obecności. Kiedy zakręciłem nareszcie kran i wytarłem lustro, nie został po niej choćby ślad, a jednak Truteń był ze mną już wtedy. Wypinał odwłok, chowając głowę w piasek.