https://trello.com/c/qBrAsW6T/370-mobile-obs%C5%82uga-po-zakupie "Siódmy koci żywot" - nowy kryminał Dębskich - Wydawnictwo Agora
Siódmy koci żywot

17 kwietnia 2023

"Siódmy koci żywot" - nowy kryminał Dębskich

Udostępnij post
Siódmy koci żywot

Po świetnie przyjętym przez czytelników cyklu o detektywie Tomku Winklerze Beata i Eugeniusz Dębscy, w swojej nowej książce „Siódmy koci żywot” zaczynają zupełnie nową przygodę, w której kryminał i komedia idą ramię w ramię.

Tylko osiem procent ludzi spiera się ze swoimi kotami. Pozostali, na szczęście dla siebie, po prostu słuchają ich poleceń.

Kiedy Jovan upada ugodzony nożem mordercy, Sheila stoi na balkonie i wszystkiemu się przygląda. Tylko ona widzi zabójcę i chociaż nie zna motywu zbrodni, wie już, że zrobi wszystko, żeby pomścić swojego opiekuna. Jest tylko jeden problem: Sheila jest kotem…

Jest trup? Tak, i to w dodatku zagraniczny! Jest akcja? Owszem, i to taka, że trudno się oderwać od lektury! Jest coś ekstra? Jasne, kotka, która była świadkiem morderstwa i opowiada wszystko ze swojego punktu widzenia. Werdykt? Znakomity, wciągający kryminał. Polecam!

Alek Rogoziński

Kiedy pracownica prosektorium oprócz trupa znajduje w worku na zwłoki całkiem żywą i zirytowaną sytuacją kotkę, powiedzenie o niekupowaniu mruczka w worku nabiera nowego znaczenia. A to dopiero początek sensacyjno-humorystycznych zdarzeń w najnowszej powieści Dębskich. Siódmy koci żywot to prawdziwy rollerKOTster emocji. Czytajcie, a zamruczycie z zadowolenia.

Marta Matyszczak

Dobre kotki łapią myszki… albo morderców. Jeżeli denat z nożem w sercu jest właścicielem niezwykłej kotki, to komisarz Magdalena Borkońska nie ma wyjścia. Musi prowadzić śledztwo, podążając również kocimi ścieżkami. Polecam!

Joanna Jodełka

Ludzki intelekt miewa ograniczenia. Co innego koci. Siódmy koci żywot to napisana z wdziękiem i błyskotliwym humorem doskonała komedia kryminalna, w której bystra kotka miauczy pierwsze skrzypce. Czytajcie i delektujcie się!

Małgorzata Starosta
Fragment książki „Siódmy koci żywot”:

Rozdział 1
Widziałam, jak zginął: ugodzony nożem w brzuch, powyżej pępka, pod mostkiem. Rozpaczliwie otworzył oczy, jakby zobaczył coś wspaniałego, jedynego w życiu, ale gdy kończy się życie, gdy się umiera, to się nie widzi żadnej cudownej rzeczy ani istoty, ani żadnego anioła, ani kościstej czarnej Śmierci. Otworzył też usta, może chciał wezwać pomoc albo kogoś ostrzec? Nic nie usłyszałam, drzwi balkonowe i zamknięte okna skutecznie wytłumiły każdy dźwięk.
I jeszcze zanim runął na plecy jak kłoda, zaczął podnosić rękę, nie wiem, zamierzając uderzyć zabójcę czy się przeżegnać? Gdy opadał na podłogę, chwycił palcami obrus, zmiął go w garści i pociągnął, a wraz z obrusem przez blat przejechała popielniczka. Jovan upadł, odchylił głowę i rzucił mi pożegnalne spojrzenie.
Zabójca odruchowo szarpnął ręką, zamierzając złapać popielniczkę, ale zrezygnował, a ta dojechała połową swojego kolistego obwodu do krawędzi stołu, zabrakło może milimetra albo dwóch, żeby zwaliła się na podłogę, wysypując cuchnącą zawartość.
Nie spadła.
Wraz z odejściem Jovana wszystko w pokoju zamarło. Nawet olbrzymia monstera zwisała z kwietnika, jakby liściom nagle zabrakło wody. Cisza, niemal grobowa, a po chwili trzask zamykanej pokrywy laptopa. Komputer wywędrował z pokoju pod czyjąś spoconą pachą.
Wiedziałam, że moje drzwi są zamknięte, ale i tak pchnęłam je kilka razy łapą. Nie otworzyły się. Może i dobrze? Z jednej strony byłam tam bezpieczna, z drugiej coś kazało mi wejść i… I?
Stałam więc na balkonie i patrzyłam na Jovana, właściwie na podeszwy jego butów, ponad którymi wystawał fragment twarzy: tylko dolna część brody i nos. Jak się nazywa taki widok twarzy? Jest en face, jest profil, a nie ma z góry i z dołu. Nawet nie perspektywa żabia czy ptasia. Nie wiem…
Do podeszwy lewego buta przykleił się placek gumy do żucia wielkości przepiórczego jaja. Jovan raz w tygodniu serwował mi takie jajeczko. Za każdym razem mówił, że ciekaw jest jego smaku i że kiedyś, jak się ustabilizuje finansowo, to zjemy razem: ja jedno, on – większy – dwa. Albo i trzy.
Zorientowałam się nagle, że postąpiłam jak ostatnia ogoniasta dupa: powinnam była pobiec przed blok i zobaczyć, jak dokładnie wygląda morderca i dokąd odchodzi. A ja, kretynka, gapię się na podeszwę i oblizuję na wspomnienie pysznego przepiórczego żółtka.
Fretka bura!
On tam leży skotowany, a ja o żarciu myślę! Wiem, mówi się „skatowany”. To Jovan wymyślał takie różne przeróbki słów. „Kottemplować”, „komkot” zamiast „kompot”, „parkotmetr”, „kottuzjowana” i wiele innych.
I on też wymyślił takie przekleństwa jak „fretka bura” albo „żeby cię skotłowało!”.
Patrzyłam chwilę na Jovana, potem odwróciłam się i zeskoczyłam z balkonu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drzwi. Nic nie było widać, słońce zrobiło z szyby
lustro.
Nie tak dawno szłam tym samym szlakiem: skok w trawnik, ten nasz był skoszony, lokatorzy nie chcieli modnej w tym roku łąki. Pyłki szkodziły alergikom, myszy przeszkadzały bojaźliwym paniom, jeże odstraszały pchłami. Z łąk cieszyły się władze miasta, zacierające łapki przy podliczaniu oszczędności, tak mówił Jovan. I cieszyły się koty. Koty mogły sobie polować do woli na głupie nornice i cwane szczury. Ale tylko małe, duże to nie dla mnie, po pierwsze, nie poddają się nigdy, po drugie, śmierdzą, po trzecie, Kopacz zjadł kiedyś takiego i mało nie odwalił kity! Wetka Ela z Grochowej mówiła, że zeżarł przy okazji kilo trutki i cud nad Odrą, że żyje. Przeżył, ale kilka miesięcy wyglądał, jakby nie.
I nie przyznał się, czy stracił życie. Ja myślę, że jedno tak.
Ale nie o tym…
Wcale nie chciałam wcześniej wychodzić. Jovan rozmawiał przez telefon, Jebem ti mater! – warczał, lecz rozmówca chyba się nie przejął. W końcu umówili się za godzinę. Zdrzemnęłam się na kanapie, ale Jovan mnie obudził, gdy otworzył barek i pociągnął długi łyk alkoholu z płaskiej butelki. Potem chwycił mnie, ucałował między uszy i wypchnął przez drzwi na balkon. Chciałam mu pokazać, że tak się nie postępuje, trąciłam klapkę, ale on zablokował ją od środka, więc postanowiłam zrobić z siebie wyrzut sumienia: usiadłam na dywaniku i gapiłam się na niego, raz na kilka chwil przejeżdżając łapą po szkle. Ale tym razem to nie działało.
Nudno było. Zaczęłam się gapić po innych balkonach, po drzewach, sroka przeleciała, fuj! Wredne i agresywne ptaszysko! Byłam czujna, póki nie zniknęła i jeszcze chwilę potem, bo łypnęła na mnie swoim okiem, a już raz zakosztowałam tego dzioba.
Ziewnęłam.
Zaczęłam się czyścić.
Nie zauważyłam, kiedy w pokoju coś się zmieniło. Może byli w kuchni? Pewnie tak. Jovan zwykle prowadził gości do kuchni. Częstował napojami w różnych naczyniach, ale nie mlekiem ani śmietanką. Przestałam się szczotkować językiem, znieruchomiałam, bo zaczęli na siebie wrzeszczeć tak, że przez szczelne okna i drzwi było słychać. Jovan najpierw machnął rękami przed sobą, jakby przecierał szybę, potem zacisnął dłonie w pięści – miał te pięści jak główki kapuchy – i potrząsnął nimi. Następnie opuścił ręce i uderzył nimi w swoje uda.
A tamten nagle jakoś od dołu wyprostował rękę, trzymany w niej nóż wyrysował w powietrzu czarną smugę. Ugodził Jovana w brzuch, w miękkie, pod żebrami.
Kiedy Jovan runął, on wyjął z drugiej kieszeni wielki kłąb kraciastej chusteczki, wytarł nóż i schował go. Przypadłam do podłogi, wpatrzona w niego, ten zobaczył kątem oka ruch na balkonie, odwrócił się i zrobił krok w kierunku drzwi balkonowych. Nie zamierzałam czekać na jego pieszczoty, w ogóle na jego dotknięcie. Odwróciłam się i jednym susem wylądowałam na trapie, po wygolonym trawniku czmychnęłam w krzaki. Sprawdziłam tyły, oczywiście go nie było.
Ale coś się za mną wlokło. Coś niedobrego, co urodziło się w chwili, kiedy Jovan runął na plecy. Otrząsnęłam się, ale to nie była pajęczyna.
Po chwili zrozumiałam, że to musi być śmierć. Podobno koty mają siedem, a nawet dziewięć żyć, ale jak Piksel umarł, to już go więcej nie widziałam… A Jovan? Może też zaraz wstanie, otrzepie się, zastrzyże uszami i otworzy drzwi balkonowe, wołając „kici, kici, kici”?
Wskoczyłam znów na balkon, Jovan leżał na dywanie, nic a nic nie zmartwychwstały, sztywny, z brudną podeszwą i zaschnięta juchą. I ręką, która rozbijała przepiórcze jajeczka i wyjmowała szprotki z papierowej torebki, a teraz bezużytecznie i beznadziejnie spoczywała w kałuży krwi.
Jebem ti mater! A ja? Co ze mną?