Nowy tom serii przygód Nory Kelly
Głęboko pogrzebanych tajemnic lepiej nie wykopywać
W piwnicy opuszczonego domu na peryferiach Nowego Meksyku zostają odnalezione zmumifikowane zwłoki. Wprawdzie denat zginął przeszło pięćdziesiąt lat temu, ale FBI wysyła do niego agentkę Corrie Swanson, by ustaliła przyczynę śmierci.
Corrie ma coś do udowodnienia. Błąd, który popełniła w ostatniej akcji, skończył się niepotrzebnym rozlewem krwi. Nowa sprawa wydaje się rutynowa, jednak Corrie prosi o pomoc swoją dawną rywalkę, Norę Kelly. Agentka FBI i archeolożka ponownie łączą siły i otwierają drzwi do tajemniczego i przerażającego świata.
Jaki sekret kryje zapomniana górnicza osada, o której nie wspominają nawet przewodniki po wymarłych miasteczkach Nowego Meksyku? Kim był człowiek, który zginął tu pół wieku temu z grymasem koszmarnej grozy na twarzy? I do czego posuną się współcześni łowcy XVII-wiecznych skarbów?
„Ogon skorpiona” to kolejny mistrzowski thriller, w którym duet Preston i Child łączy wartką akcję z opowieściami o niewyjaśnionych i najbardziej ekscytujących zagadkach historii. Tej najnowszej, i tej, o której niebezpiecznie jest mówić nawet szeptem.
Fragment książki „Ogon skorpiona”
Płynąca skrajem miasta Rio Grande, nawodnione pola, w oddali nieośnieżone szczyty gór – Socorro wcale nie wyglądało tak źle. Ale wciąż było płaską siecią krzyżujących się ze sobą ulic – w dodatku piekielnie gorących – i kiedy dojeżdżała na miejsce, pustynny wiatr przetoczył przez ulicę kilka biegaczy stepowych, co przypominało jej, gdzie trafiła. Zaparkowała przed biurem szeryfa i gdy wyjmowała torbę z bagażnika, usłyszała długi, żałosny gwizd pociągu, co tylko spotęgowało poczucie pustki i samotności. Pomyślała, że właśnie do takich miasteczek FBI zsyła agentów, którzy zawalili. I po raz setny powtórzyła sobie w duchu, że dostała w miarę obiecującą sprawę.
Natomiast biuro szeryfa mieściło się w ładnym budynku z niewypalanej cegły, który otaczał popękany asfalt parkingu łatany tyle razy, że potworzyły się na nim plackowate wzory. Choć był już koniec września, jej traperki kleiły się do smolistej nawierzchni.
Szeryf natychmiast wyszedł jej na spotkanie i przeżyła pierwszy szok tego poranka. Spodziewała się zobaczyć żylastego, starszawego wąsacza z obwisłą twarzą, tymczasem Watts, mężczyzna mniej więcej w jej wieku – dwadzieścia trzy lata – był wysoki, szczupły i przystojny jak diabli. Miał 33 kręcone czarne włosy, gładkie czoło, brązowe oczy i uśmiech gwiazdora filmowego, a jego urodę podkreślały dwa antyczne rewolwery, które nosił na biodrach. Z zabandażowanym płatkiem ucha, w fantazyjnym kowbojskim kapeluszu z ozdobną taśmą z końskiego włosia sprawiał wrażenie równie zaskoczonego jej widokiem jak ona jego.
Kiedy wyszli z biura, zaproponował, żeby pojechali radiowozem. Chciał otworzyć dla niej drzwi, ale uznał chyba, że to nieodpowiedni gest, i szybko się wycofał. Było oczywiste, że zburzyła wszystkie jego wyobrażenia na temat agentek FBI.
– Po drodze wpadniemy po Charlesa Fountaina – zapowiedział. – Jest adwokatem i dużo wie o historii tych terenów. To chodząca encyklopedia. Pomyślałem, że mógłby rzucić trochę światła na tę sprawę, odpowiedzieć na kilka pytań.
Nie spodziewała się, że będzie im towarzyszył cywil, lecz nie mogła zaprotestować. – Dziękuję, szeryfie.
Watts kiwnął głową i odpalił silnik jeepa cherokee przemalowanego i ozdobionego dużą gwiazdą szeryfa. Zastanawiała się, czy nie przejść z nim na „ty”, lecz postanowiła tego nie robić. Lepiej było zachować oficjalny dystans. – Słyszałem, że rozmawiała pani z Pickiem – powiedział, kiedy jechali powoli przez miasto. – Chciał pana zabić, a pan mówi o nim po imieniu? Jestem zaskoczona. Roześmiał się. – Cóż, chciał, ale mu się nie udało, a ja nie chowam długo urazy. Kiepsko strzela. Po prostu miał szczęście. – Na pewno. Szczęście, że pan go nie zabił. – Nie. Gdybym chciał go trafić w środek masy ciała, tobym trafił.
Powiedział to zupełnie swobodnie, bez skrępowania i zarozumiałości. Zmarszczyła brwi. Czyżby znaczyło to, że zaczekał, aż Rivers wystrzeli jako pierwszy? Doszła do wniosku, że niezręcznie byłoby zapytać go o to prosto z mostu, dlatego rzuciła: – A propos. Trudno nie zauważyć tych rewolwerów z uchwytami ozdobionymi kością słoniową. Watts znów kiwnął głową, tym razem z odrobiną dumy. – To colty peacemakery. Powtarzalne, z bębenkiem na pojedynczym sworzniu. Mniej więcej z 1890 roku. Należały do mojego dziadka. Nie chce powiedzieć, skąd je wziął. – Dlaczego nosi pan dwa? Wzruszył ramionami. – To komplet. – A kabury? Uchwyty rewolwerów są skierowane do przodu. – Nie słyszała pani o dobywaniu broni „na krzyż”? Chyba nie uczą was tego w Quantico. Nie odpowiedziała. Zamiast tych antyków bez chwili wahania wybrałaby swojego glocka, lecz nie zamierzała z nim polemizować. – Ale wciąż zachodzę w głowę, dlaczego Rivers do mnie strzelił – dodał. – Od paru lat był zupełnie czysty. A te zwłoki zainteresowały go do tego stopnia, że gotów był zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Ciekawe dlaczego.
Zaparkował przed skromnym, ładnie utrzymanym domem, lecz nie zdążył nawet wysiąść, gdy zza drzwi wypadł jakiś mężczyzna i Corrie przeżyła kolejną niespodziankę tego dnia. Zamiast prawnika rodem z westernu, którego spodziewała się zobaczyć – takiego z fajką z kukurydzianej 35 kolby, w czerwonych szelkach i z wielkim brzuchem – ujrzała wysokiego, trochę korpulentnego sześćdziesięciolatka. Był w ciemnozielonej kurtce Barbour – pewnie jedynej w promieniu stu kilometrów – tak wymiętej, jakby w niej spał. Starannie ogolony, miał gęste, szpakowate, iście filmowe włosy, rozdzielone na środku przedziałkiem i z obu stron opadające niemal do ramion. W okrągłych okularach w złotej oprawce, wyblakłymi niebieskimi, inteligentnymi oczami popatrzył najpierw na Wattsa, potem na nią.