Maciej Orłoś – twarz kultowego „Teleexpressu”, dziennikarz, aktor, rozmówca gwiazd światowego formatu – tym razem sam staje w centrum uwagi. W rozmowie z Adrianem Jasińskim odsłania kulisy swojej kariery, ale też dzieli się refleksjami o polskich mediach, osobistych wyborach i momentach, które ukształtowały go jako człowieka i profesjonalistę.
Czytelnicy zajrzą za kulisy wielkiej telewizji, dowiedzą się, jak wyglądała transformacja mediów po 1989 roku i co naprawdę dzieje się w świecie szklanego ekranu.
Orłoś nie unika tematów trudnych – opowiada o odejściu z TVP w 2016 roku, zderzeniu z internetem, życiowych zakrętach i chwilach zwątpienia.
Nie brakuje też anegdot z życia zawodowego – opowieści o spotkaniach z takimi gwiazdami jak Oprah Winfrey, Tina Turner czy Bill Gates, a także o tych mniej udanych momentach, jak rozmowa z Pamelą Anderson czy Jimem Jarmuschem.
„Poza scenariuszem” to nie tylko portret medialnej kariery, ale również historia człowieka, który mimo wszystko nie traci wiary w siłę autentyczności.
„Maciej Orłoś. Poza scenariuszem” to książka o pasji, odwadze i cenie, jaką czasem trzeba zapłacić za bycie sobą – także w świetle kamer.
Fragment książki:
A. Jasiński: Gdybyś miał wybrać największy błąd, jaki przez lata popełniłeś, co by to było?
M. Orłoś: Nie komentując tu spraw dotyczących relacji, wspomnę o czymś innym. W którymś momencie poczułem się zbyt pewnie finansowo i zaciągnąłem kilka zupełnie niepotrzebnych kredytów. Wraz z moją ówczesną żoną Joanną daliśmy się nabrać na kredyt frankowy. Banki tak usilnie nas do tego przekonywały, że weszliśmy w to, nie zdając sobie sprawy, że rozwinie się to w bardzo niebezpieczną stronę. Rezultatem jest trwający już prawie osiem lat proces z bankiem. To męka, której mam po prostu serdecznie dosyć.
Na pewnym etapie mojego życia, kiedy zarabiałem całkiem sporo w telewizji, wydawało mi się, że zawsze tak będzie. To było w drugiej połowie lat 2000. Banki bardzo chętnie dawały kredyty, niewiele trzeba było zrobić, żeby takowy dostać. Mówię to teraz ze wstydem, ale w tamtym czasie sporo wydawałem i gdy na przykład brakowało mi gotówki na jakieś wakacje czy inne przyjemności, brałem pożyczkę gotówkową lub dobierałem sobie jakiś kredyt. W dodatku różni doradcy ochoczo mi w tym pomagali, pobierając za to niemałe prowizje. Może trochę za dużo wyjazdów zagranicznych. Może trochę za dużo drogich ubrań. Może mogłem sobie darować tego jeepa commandera. Z drugiej strony – bez przesady, nie latałem na Malediwy ani nie jeździłem lambo. Oczywiście, można powiedzieć, że dałem się wpuścić w maliny i nie powinienem był tak robić, ale sodówka finansowa mi odbiła i zabrakło hamulców.
Do tego trzeba mieć na uwadze, że moje pokolenie nie miało kompletnie żadnej edukacji finansowej i to w niektórych przypadkach przynosiło fatalne skutki. Powszechnie panowała zasada „jakoś to będzie”, której dałem się ponieść, a potem przyszło latami to wszystko spłacać. Spłacałem, spłacałem i spłacałem, a końca nie było widać. Teraz około dziewięćdziesięciu pięciu procent zadłużenia już się pozbyłem, ale zobacz, ile ja mam lat. Trwało to wszystko mniej więcej dwadzieścia lat, więc to był naprawdę wielki błąd.
A. Jasiński: Ciągle jesteś uzależniony od adrenaliny?
M. Orłoś: Oczywiście, i całe szczęście. Jest takie powiedzenie w show-biznesie: „Jeśli przestaniesz mieć tremę, powinieneś zmienić zawód”. To coś nazywane często „tremą” – czyli, mówiąc inaczej, emocje – oznacza, że człowiekowi zależy na tym, co robi, że go to choć trochę kosztuje, kręci. Gdyby tego zabrakło, to byłby to znak, że doszło do wypalenia zawodowego. Że komuś jest już wszystko jedno. Wtedy faktycznie nic, tylko zmienić zawód. Po co wykonywać pracę, na której nam nie zależy?
Oczywiście w życiu są momenty, że musimy się do pracy zmuszać. Jeśli ma się jednak możliwość, aby czerpać z niej satysfakcję, to należy do tego dążyć. Ja tę adrenalinę na szczęście ciągle czuję, na przykład gdy prowadzę program czy jestem gospodarzem jakiegoś eventu. Zależy mi. Niewątpliwie mam też większy dystans do całego tego zamieszania niż kiedyś. Nie przeżywam, nie analizuję każdej pomyłki, nie wkurzam się, nie ekscytuję ponad miarę. Trochę przypomina mi to takie filozoficzne podejście do zawodu, które wyartykułował kiedyś Tom Hanks podczas programu z udziałem kilku aktorów: „This too shall pass”, „To też przeminie”. Podawał przykłady różnych sytuacji, którymi się w życiu przejmujemy, a przecież one wszystkie kiedyś przeminą, więc po co te nerwy.
Kiedyś bywało, że byłem naprawdę spięty przed występem w telewizji – ale nie tylko – a potem to zaczęło stopniowo maleć. Doświadczenie procentowało. Z biegiem czasu coraz częściej uświadamiałem sobie, że to, co zrobię i czym się tak bardzo denerwuję, przejmuję, stresuję, po chwili zostanie zapomniane. To zresztą łączy się ze zbadanym naukowo „efektem reflektora”, który mówi o tym, że perspektywa moja i perspektywa moich odbiorców to dwa różne światy i że w związku z tym nie ma sensu się tak wszystkim przejmować. Moich kursantów na szkoleniach z wystąpień publicznych uczę, żeby nie mówili ludziom o tym, że są zdenerwowani, dlatego że widzów ich trema kompletnie nie interesuje. Więc po co tracić na nią czas.