Pracę nad biografią Mariana Turskiego Andrzej Brzeziecki rozpoczął niemal rok temu. Mieliśmy nadzieję wydać ją na setne urodziny bohatera. Niestety los chciał inaczej. Jesteśmy zaszczyceni, że ta ważna książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Agora w 2026 roku.
Andrzej Brzeziecki „Wspomnienie o Marianie Turskim”
Czy pan nie jest głodny? Czy pan już coś zjadł? – tymi pytaniami Marian Turski witał mnie najczęściej, gdy w ostatnim roku spotykałem się z nim, by rozmawiać o jego długim życiu do książki, którą właśnie piszę. Niejednokrotnie wtedy wyciągał z plecaczka kanapki, którymi się dzielił.
Potem padały pytania o moich najbliższych. Pamiętał ich imiona. A przecież wśród niezliczonych znajomych Mariana Turskiego musiałem być na całkiem poślednim miejscu. Ale jego wielkość polegała właśnie na tym, że każdy – nieważne czy prezydent czy tylko jeden z wielu autorów „Polityki” – czuł się ważny. Ja tak się czułem, choćby wtedy, gdy dostawałem od niego życzenia imieninowe czy urodzinowe.
Wiele w ostatnich dniach napisano o życzliwości Mariana Turskiego i jego umiejętności słuchania innych. Mogę tylko to potwierdzić.
Publikowanie w dziale historycznym „Polityki”, którym przez dziesięciolecia kierował Turski, było i jest przywilejem. Razu pewnego, gdy jakiś proponowany przeze mnie temat nie bardzo przypadł mu gustu, odpisał, że tekst musiałby długo czekać na druk, a on sobie nie może pozwolić, by artykuł tak ważnego autora zalegał nieopublikowany. Odmowa – ale tak sformułowana, że i tak poczułem się wyróżniony. Jestem jednym z wielu piszących do działu historycznego, żadnym tam ważnym autorem, a nie potrafiłem mieć żalu, że mój pomysł odpadł. Przyznam się, że potem kilkukrotnie wykorzystałem ten elegancki trik, by komuś ładnie czegoś odmówić.
Lubiłem i ogromnie ceniłem sobie spotkania z Marianem Turskim, choć w ostatnim czasie były już mocno naznaczone ryzykiem, że nie zastanę go na miejscu np. w Muzeum Polin, albo że nie odbierze telefonu, by doprecyzować miejsce i godzinę spotkania. Nie mógłbym mieć pretensji i tak miałem poczucie, że kradnę jego czas, którego miał coraz mniej, a spraw do załatwienia ciągle bardzo dużo.
Rozmowy z nim bywały trochę jak egzamin. Opowiadając o sobie i swoich przygodach, pytał mnie czasem, czy wiem, kim był XY – jakaś postać z lat 50. czy 60. XX wieku. Bardzo często nie wiedziałem, ale oczywiście wstydziłem się przyznać. Kluczyłem. Nigdy jednak nie okazał mi dezaprobaty z powodu mojej ignorancji.
Gdy rozmawialiśmy o jego zaangażowaniu w komunizm po wojnie, mówił o rzeczach dla siebie niewygodnych, jak choćby o udziale w fałszowaniu wyników referendum z czerwca 1946 r. Widziałem, jak się pilnował, by zanadto się nie usprawiedliwiać, choć mówił, że pewnie ma taką pokusę. Traktował siebie jak źródło historyczne, które musi podlegać krytyce.
Zostały mi głowie migawki z naszych spotkań. Jego słynny wyciągnięty palec, gdy coś objaśniał, żółwik na powitanie, wspólne oglądanie turnieju tenisa w telewizji, czy rozegrany wspólnie mecz w piłkarzyki (przegrałem).
A teraz muszę spłacić dług jaki u niego zaciągnąłem, wykorzystać jak najlepiej czas, który zdążył mi poświęcić i napisać książkę, o której Marian Turski nie powiedziałby, że musiałaby długo czekać na druk.