„Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen” to fascynująca wędrówka Tomasza Ulanowskiego, który doświadcza świata własnym ciałem i jednocześnie pokazuje niszczący wpływ człowieka na planetę.
„Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen” jest wędrówką przez świat, który na naszych oczach ginie. Powstawała przez 18 lat. Bezmyślny i brutalny wpływ człowieka na środowisko został przez ten czas dokładnie zbadany, a naukowcy proponowali rozwiązania – i nic się nie zmieniło. Tomasz Ulanowski podaje dowody: zanieczyszczony i rabunkowo eksploatowany ocean, zmiany w prądach morskich i w cyrkulacji powietrza, topnienie lodowców i podnoszenie się poziomu mórz, zagłada gatunków, pandemie, wpływ zmian klimatu na pogodę, ekspansja technosfery i nieodwracalne wyczerpywanie się zasobów Ziemi. Wszystko to obserwujemy, podążając za autorem, gdy wędruje wzdłuż wybrzeża Bałtyku, maszeruje brzegiem jednej z wysp Svalbardu, biega, doświadcza świata własnym ciałem, czuje zapachy i smaki, myśli o starzeniu się. A także szuka w tym wszystkim piękna.
Tę książkę powinien przeczytać każdy, kto z niepokojem z niepokojem myśli o przyszłości naszej planety. Ulanowski zabiera nas w podróż przez odległe lądy, morskie głębiny, gabinety wybitnych naukowców i przez meandry własnych erudycyjnych przemyśleń. Jest to pouczająca i niezapomniana wyprawa, dzięki której trochę mniej boimy się nieuniknionego końca świata.
Ilona Wiśniewska
Idźcie z Tomkiem. Idźcie z nim w tę ważną podróż koniecznie, choćby po to, żeby nie być zaskoczonym tym, co się wokół nas dzieje i będzie działo. Idźcie po to, żeby zrozumieć świat, w którym żyjemy, bo od tego zaczyna się każda zmiana.
Adam Wajrak
Co innego teoretyczne rozważania o antropocenie, co innego reportaż, w którym autor pokazuje nam, jak to wygląda, jakie jest w dotyku, a nawet jak pachnie i smakuje (to nie jest metafora!). Lektura obowiązkowa!
Wojciech Orliński
Fragment książki „Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen”:
POWITANIE. WIOSNA
Doświadczenia życiowe nie są czymś, co po prostu nam się przytrafia.
Robert Plomin, Blueprint
Kiedy zima ma się ku końcowi i nie mogę już doczekać się wiosny, wypatruję szpaków. W 2020 roku wróciły 25 lutego.
Było ich kilka. Siedziały na najwyższych gałęziach najwyższego drzewa w okolicy, kołysały się i radośnie „pitpilitały i pimpiliły. Halo! O, halo lo lo lo lo!”.
To samce zaczarowywały samice. Po to, żeby je później rozczarować.
Miłość jest trochę jak cztery pory roku. Wiosna jest romantyczna. Namiętność i bliskość pędzą do punktu kulminacyjnego. Ten przychodzi latem. Jesienią jest czas na zbudowanie poważnej relacji opartej na zobowiązaniu. Tych, którym to się nie uda, często czeka ciężka, depresyjna zima. Jest naznaczona przejściową fazą rezygnacji i rozpaczy: najtrudniejszym, środkowym etapem rozstania.
„Porami roku” zwierzęcych, a więc i ludzkich, uczuć dyrygują eliksiry produkowane przez nasze – i szpaków – organizmy. Neuroprzekaźniki i inne hormony.
W pierwszej, wiosennej fazie miłości oksytocyna wyłącza w mózgu pewne rejony tak zwanego układu nagrody. Prowokuje przywiązanie, podkręcane u mężczyzn przez pobudzającą ich korę wzrokową wazopresynę – która zakochanym kobietom poprawia z kolei pamięć. Jednocześnie przyjemna dopamina pobudza inne rejony układu nagrody.
U kobiet rośnie też poziom kortyzolu, hormonu stresu (działa energetyzująco). A także testosteronu, który poprawia ich libido.
Co ciekawe, u zakochanych mężczyzn stężenie testosteronu spada. Mają więc obniżoną motywację do skoków w bok.
U obu płci spada poziom serotoniny, hormonu szczęścia. A to sprzyja… obsesjom i zachowaniom kompulsywnym. Czyli właśnie miłości romantycznej.
Stare, podkorowe i zawiadujące emocjami rejony mózgu – znajdujące się w układzie limbicznym – jeszcze mocniej niż zwykle dominują wtedy nad korą przedczołową, zajmującą się racjonalnym i logicznym myśleniem. Czujemy nieustające podniecenie i radość. Stajemy się mniej krytyczni.
Wpadamy w miłosną pułapkę.
Kiedy po kilku, kilkunastu miesiącach poziom serotoniny wraca do normy, obsesja mija. Namiętność maleje. Rośnie za to bliskość. Związek wchodzi w fazę letnią.
Jesienią mamy pracować nad przywiązaniem. A nic tak nie wiąże jak owoc miłości. Jeśli dziecko nie przyjdzie na świat w pierwszych czterech latach związku, zazwyczaj przychodzi kryzys. Bo cztery lata powinny wystarczyć na spłodzenie potomstwa i prze-prowadzenie go przez najniebezpieczniejszą fazę dzieciństwa. Dlatego – statystycznie rzecz biorąc – związki bezdzietne rozpadają się częściej.
Wtedy nadchodzi ponura zima.
„A jednak choć znamy tę podróż i wiemy, dokąd wiedzie, otwieramy przed nią ramiona i cieszymy się każdą chwilą”. Tak przynajmniej byłoby najrozsądniej (kora przedczołowa).
25 lutego 2020 roku, kiedy w moje okolice wróciły szpaki, wiosna oficjalnie jeszcze się nie zaczęła, a jednak trwała już w najlepsze.
Bo tamtej zimy zimy właściwie nie było. Średnia temperatura dobowa prawie nie spadała poniżej zera. W Polsce i całej Europie mieliśmy najcieplejszą zimę w historii pomiarów. Od grudnia kwitły kaliny, imigrantki z Azji, które normalnie zakwitają dopiero w lutym. No i zwariowane pigwowce japońskie, które całą zimę próbują rozwinąć pąki, ale zazwyczaj powstrzymuje je mróz. W lutym zakwitły też leszczyny. Na wierzbach pojawiły się bazie.
Wiosna fenologiczna, charakteryzująca budzące się z uśpienia życie, przyszła w tym dziwnym pande-micznym roku bardzo wcześnie.
Wiosna oficjalna, ta meteorologiczna czy też kli-matyczna, zaczęła się uparcie dopiero z początkiem marca. Bo mimo zmian klimatycznych naukowcy cią-gle dają zimie w naszym rejonie świata pełne trzy miesiące bezżycia – grudzień, styczeń i luty.
Jednak z powodu globalnego ocieplenia grudzień od dawna należy bardziej do jesieni. A życie budzi się dziś po zimie kilka tygodni wcześniej niż jeszcze w XX wieku.
W tej karuzeli zmian najbardziej stałe – co nie znaczy, że niezmienne, po prostu zmieniające się najwolniej – są astronomiczne pory roku.
W 2020 roku astronomiczna wiosna zaczęła się na półkuli północnej w czwartkowy wieczór 19 marca. Słońce górowało wtedy prosto nad równikiem, a noc zrównała się z dniem. Kiedy tuż przed południem w sobotę 20 czerwca rozpoczęło się astronomiczne lato, Słońce zagórowało nad zwrotnikiem Raka. Ten dzień był naszym najdłuższym w 2020 roku. Kolejna równonoc – 22 września – wyznaczyła początek astronomicznej jesieni. A kolejne przesilenie – 21 grudnia, kiedy Słońce zagórowało nad zwrotnikiem Koziorożca, a my mieliśmy najkrótszy dzień roku – zwiastowało u nas początek astronomicznej zimy.
Taką złożoną z dwóch równonocy, dwóch przesileń i czterech pór roku zapętloną podróż przez życie zapewnia nam nachylenie osi obrotu Ziemi – o 23,5 stopnia do prostej prostopadłej wyznaczonej do płaszczyzny orbity naszej planety wokół Słońca.
W marcu do pogwizdujących szpaków dołączyły kosy. Ich trel jest chyba najpiękniejszym ptasim śpiewem w Polsce. Zawsze się uśmiecham, kiedy go słyszę. Także wtedy, kiedy wiosną chodzę po okolicy i codziennie obsesyjnie sprawdzam postępy rozwijają-cych się pąków, coraz większych liści, coraz bardziej pachnących kwiatów i coraz głośniej brzęczących pszczół.
A jednak żadne ptaki nie cieszą mnie tak jak szpaki.
Podsłuchuję i podpatruję je aż do jesieni. Od przylotu, przez odchowanie młodych, po jesienny odlot na południe. Zimą będą latać gdzieś daleko ode mnie w tak zwanych szmerach składających się z tysięcy osobników. Wyczyniają wtedy niesłychane stadne akrobacje na niebie (to taktyka pomagająca przetrwać ataki sokołów), cieszą oczy tańcem synchronicznym.
Naukowcy porównują płynne wiry i wiraże rojów szpaków do nadciekłego helu. Opisują je równaniami, które stosują, żeby zrozumieć zachowanie helu schłodzonego do temperatury bliskiej zera bezwzględnego – kiedy traci on lepkość, a każdy jego atom znajduje się w tym samym stanie kwantowym.
Jednak nie potrzebujemy mędrca szkiełka i oka, żeby chłonąć piękno i grozę przyrody. Wystarczy nam widok soczystej zieleni, huk wiosennych piorunów, zapach gleby po deszczu (odpowiada za niego geosmina, organiczny związek chemiczny produkowany przez niektóre bakterie glebowe i uwalniany, kiedy ziemię moczy deszcz – ludzki nos jest na geosminę wyjątkowo wrażliwy), dotknięcie rozwijających się pąków i aromat mniszkowego miodu.
Podobnie jak nie potrzebujemy wykształcenia muzycznego, żeby przeżyć Cztery pory roku Vivaldiego. Albo te przekomponowane przez Maxa Richtera, które są rzadkim przypadkiem remake’u lepszego od oryginału.
Wiosną zapętlone smyczki prowokująco narastają, budząc nie tyle niepokój, ile nadzieję.
Wiosną możesz nieoczekiwanie trafić „na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą”.