śpiewacy eksportowi

24 października 2024

"Śpiewacy eksportowi" - Anna S. Dębowska

Udostępnij post
śpiewacy eksportowi

„Śpiewacy eksportowi. Sukces polskich artystek i artystów operowych” to fascynująca książka Anny S. Dębowskiej, która przedstawia historie polskich śpiewaczek i śpiewaków, które/którzy w życie zawodowe weszli po 1989 roku.

Czy opera musi być elitarna? Kiedyś była rozrywką dla ludu, ekwiwalentem dzisiejszych superprodukcji filmowych. Uchodzi za jedną z ostatnich enklaw kultury wysokiej. Nieprzystępna, prestiżowa, przytłaczająca. Tylko czy aby na pewno?

Spektakularne sukcesy polskich śpiewaczek i śpiewaków pokazują, że świat opery może rozpalać masową wyobraźnię. Anna S. Dębowska stara się odkryć źródła artystycznych fenomenów, śledząc biografie m. in.: Piotra Beczały, Aleksandry Kurzak czy Jakuba Józefa Orlińskiego, którzy wdarli się przebojem na deski największych scen świata i do popkultury.

Piszę o śpiewakach, którzy w życie zawodowe weszli po 1989 roku. Moimi bohaterami są artyści, których rozwój śledziłam od lat. Każdy z dziewięciu portretów zamieszczonych w tej książce jest opowieścią o człowieku obdarzonym talentem, determinacją, pracowitością, miłością do muzyki i głodem sceny. To również opowieść o walce z przeciwnościami i mądrej kalkulacji, która sprzyja karierze. Także o tym, że wszystkie te przymioty nie przyniosłyby tak obfitych owoców, gdyby nie konieczny w zawodzie artysty łut szczęścia. Kto wie, jak ułożyłyby się losy Piotra Beczały, gdyby jego żonie zabrakło benzyny na trasie do Wiednia.

Anna S. Dębowska

Dzięki tej książce wejdziecie do czarodziejskiego świata opery i poznacie historie polskich śpiewaczek i śpiewaków młodszego pokolenia, którzy już osiągnęli międzynarodowy sukces. To przejmująca opowieść o zjawiskowych talentach, ciężkiej pracy i zawrotnych karierach w bezlitosnym świecie muzyki klasycznej.

Sylwia Zientek

„Kolejne pokolenie już frunie”, pisze Autorka w prologu, kierując wzrok ku najmłodszym talentom wokalnym. Ale nowe pokolenie muzycznych pisarzy już przyfrunęło, a jego bodaj najbardziej charyzmatyczną postacią okazuje się właśnie Anna S. Dębowska. 

Prof. dr hab. Marcin Gmys

Opera w języku włoskim oznacza „dzieło kompletne”. To ona wyznacza Włochom ramy ich życia. Ale to w Polsce mamy teraz jedyny w swym rodzaju czas obfitości talentów operowych. Nigdy dotąd nie było aż tak dobrze! Czy ekscytowanie się kolejnymi talentami to – podkręcany mediami – snobizm naszych czasów? Z pewnością tak. Ale wielka sztuka nigdy bez niego by nie zaistniała! Cieszmy się nim w operze tak, jak cieszymy się innymi przejawami piękna!

Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej
Fragment książki „Śpiewacy eksportowi”

Ich głosy, a potem i nazwiska znałam od dziecka. Byli, były nie tylko przykładem artystycznej maestrii, lecz także symbolem polskiego sukcesu na mitycznym Zachodzie, który w latach 80. XX wieku wydawał się bardzo daleki.
O Wiesławie Ochmanie mówiło się, że śpiewa w Niemczech i Ameryce, co znaczyło, że zaszedł daleko. O Stefanii Toczyskiej – że podziwiana jest w Metropolitan Opera. A Teresa Żylis-Gara była gwiazdą, która długo świeciła hen, daleko, nad Nowym Jorkiem. Było jeszcze jedno magiczne nazwisko – Ewa Podleś.
Mój dziadek Roman Rudolf Zgraja był skrzypkiem w Orkiestrze Opery Śląskiej w Bytomiu. Gdy spędzałam z nim wakacje, słuchaliśmy razem Jana Kiepury, który śpiewał beztrosko Wielka sława to żart.
Dziadek wspominał przy tym swoją młodość w międzywojniu – był prawie rówieśnikiem Kiepury, ledwie kilka lat młodszy. Przypuszczam, że moja ulubiona płyta Polskich Nagrań, z której okładki uśmiechał się promiennie słynny tenor, była właśnie prezentem od dziadka.
Od niego usłyszałam też o Adamie Didurze, który w 1945 roku został pierwszym dyrektorem Opery Śląskiej, twórcą jej zespołu i sceny, na której debiutowało wielu znakomitych śpiewaków, m.in. Andrzej Hiolski, Bogdan Paprocki, Kazimierz Pustelak.

Didur to było nazwisko. Później się dowiedziałam, co za nim stało: dwadzieścia pięć sezonów wyśpiewanych w głównych rolach w Metropolitan Opera House, siedemdziesiąt cztery przedstawienia w mediolańskiej La Scali, „polski rekord na tej scenie, do dzisiaj nie pobity”1.
A przecież nie był jedyny – żywa wciąż jest legenda primadonny Met Marceliny Sembrich-Kochańskiej oraz pochodzących z Warszawy braci Reszke: konkurującego z najlepszymi włoskimi tenorami Jana i śpiewającego basem Edwarda. Wszyscy oni występowali w Met od jej zarania, sięgającego drugiej połowy XIX wieku.
Początki mojej pracy dziennikarskiej przypadły na czasy coraz większych sukcesów polskich śpiewaków w coraz bliższym świecie. Moi starsi koledzy pisali wtedy o rozwijającej się karierze Mariusza Kwietnia, Piotra Beczały, Andrzeja Dobbera, Tomasza Koniecznego, Aleksandry Zamojskiej. Jeździli ich słuchać do Salzburga, Monachium, Paryża, Nowego Jorku.
Mnie zachwyciła młodziutka Aleksandra Kurzak. Pierwszy raz usłyszałam ją w Mozarcie na warszawskim koncercie pod batutą Jerzego Maksymiuka. I sama już o niej pisałam, chociaż na ogół jeszcze z drugiej ręki. Jeździć zaczęłam później, kiedy było mnie już na to stać. A wtedy mogłam obejrzeć w Paryżu za jednym zamachem Kruma w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego na scenie Théâtre de l’Odéon, a następnego dnia Alcynę Händla w Opéra Garnier ze znaną mi z Warszawskiej Opery Kameralnej Olgą Pasiecznik w partii Morgany. Ze swoim krystalicznie czystym sopranem i żywym temperamentem pasowała jak ulał do międzynarodowej obsady perfekcyjnie pięknych głosów, które brylowały w bardzo malarskiej inscenizacji Roberta Carsena.