„Sobowtór” Macieja Siembiedy to kolejna sensacyjna historia o Jakubie Kani – byłym prokuratorze IPN, a obecnie ekspercie od oszustw ubezpieczeniowych, który tym razem trafia na ślad jednej z największych zagadek świata sztuki.
Czy można zbudować fortunę na arcydziełach, które nigdy nie istniały?
Kim jest człowiek, który od setek lat oszukuje świat sztuki?
Zaginione renesansowe portrety, tajemniczy fałszerz znany jako „Gemello” i tropy prowadzące przez wieki – od XVI-wiecznego malarstwa, przez wojenną Europę, aż po współczesne intrygi na styku polityki, biznesu i sztuki. Kiedy konserwatywna fundacja zapowiada wystawę bezcennych obrazów, których nikt wcześniej nie widział, Kania zaczyna śledztwo, które wymknie się spod kontroli.
Czy można przez stulecia manipulować rzeczywistością, podrabiać nie tylko obrazy, ale też fakty? I jaką cenę płaci się za odkrycie prawdy, która może zagrozić wpływowym ludziom?
„Sobowtór” to więcej niż kryminał – to wielowątkowa opowieść o iluzji, pamięci, historii i dziedzictwie, którego prawdziwe znaczenie bywa ukryte pod warstwą farby i kłamstw.

Po pierwsze, nie wiem, jak napisać, ale wiem, co to znaczy czytać dobry kryminał. Już w drugim rozdziale zapominasz, że ci za to płacą. Po drugie, bardzo chcesz zajrzeć na ostatnie strony, żeby się dowiedzieć, kim jest ON. Nie robisz tego. Bo szkoda ci tych wszystkich gorących linijek przed. I po trzecie – uwielbiam ten głos obok: „Mariusz, oszalałeś, znowu śpisz z Siembiedą?”
Mariusz Bonaszewski, lektor cyklu z Jakubem Kanią
Poniżej publikujemy prolog powieści „Sobowtór” – pierwszy krok w stronę zagadki, której rozwiązanie może zmienić wszystko…
Portret mężczyzny, od którego zaczęła się ta historia, w pewnych kręgach znany był bardziej niż Mona Lisa wśród studentów malarstwa.
Nie pokazywano go w żadnej renomowanej galerii, nie wyszedł spod pędzla sławnego artysty i nie pojawiał się na aukcjach dzieł sztuki, choć kilku kolekcjonerów dałoby za niego miliony.
Nie miał nawet oryginału, bo nikt już nie kojarzył, który z jego zachowanych egzemplarzy był tym pierwotnym.
Kopie wisiały przypięte pinezkami do ścian wyłożonych korkiem lub były podtrzymywane magnesami na białych metalowych tablicach. Wszystkie znajdowały się w pomieszczeniach centralnych biur śledczych – od waszyngtońskiej Pennsylvania Avenue po ulicę Podchorążych w Warszawie.
Od FBI po polską policję.
Portret nie był dziełem ludzkich rąk, ale słów. Człowiek opowiadał maszynie o kształcie czaszki, oczach, brwiach, nosie, uszach, kościach policzkowych, ustach i podbródku, a komputer je rysował. Posłusznie, bez szemrania, szybciej i dokładniej niż Bóg, kiedy stwarzał człowieka.
Tak powstał jedyny wizerunek mężczyzny, od którego zaczęła się ta historia. Nazwano go portretem pamięciowym, choć po latach nikt już nie pamiętał, do kogo należała pamięć, w której zachowała się ta twarz.
Przedstawiała szczupłego osobnika rasy białej, typ subnordyczny z domieszką alpejskiego. Bez znaków szczególnych.
Mężczyzna z portretu pamięciowego nie przejmował się tym, że stróże prawa dwóch kontynentów dysponują jego podobizną.
Miał wiele twarzy.
Żeby zmylić ludzkie oko, nie potrzeba charakteryzacji z Hollywood. Wystarczy zapuścić zarost, zmienić kolor oczu za pomocą szkieł kontaktowych, ufarbować lub inaczej ostrzyc włosy, przykleić na czoło sztuczną bliznę nie do odróżnienia od prawdziwej, założyć okulary, użyć samoopalacza albo mleczka kokosowego, które na krótko postarza skórę i tworzy bardzo wiarygodne zmarszczki. Jedna wizyta w drogerii, kilka gadżetów, dziesiątki kombinacji. Śledczy mogli sobie szukać igły w stogu siana.
Zwłaszcza że naoczny świadek, który dawno temu dostarczył im danych do portretu pamięciowego, widział tylko to, co miał zobaczyć. Ujrzał jedną z twarzy poszukiwanego i opisał ją policji, nie mając pojęcia, że jest pionkiem w grze obliczonej na zmylenie przeciwnika. Zdjęcia w kilkunastu paszportach legendarnego przestępcy miały niewiele wspólnego z wizerunkiem wiszącym w biurach śledczych. Przez całe życie człowiek, od którego zaczęła się ta historia, troszczył się o to, aby policja wiedziała o nim tyle, ile jej pozwalał.
W jesienne przedpołudnie 2016 roku siedział przy kuchennym blacie swojego mieszkania w Bazylei z widokiem na Ren i trzymając w dłoni niewielki, zakrzywiony nóż, obierał jabłko. Kupował tylko odmianę fuji o egzotycznym smaku i idealnym kulistym kształcie.
Przygryzając dolną wargę, prowadził ostrze dookoła owocu z precyzją neurochirurga. Lubił oddzielać skórkę w całości, tak aby spadła na talerzyk w postaci serpentyny, a na powierzchni jabłka nie został nawet najmniejszy jej ślad. Był szczególarzem. Planował wszystko w detalach i realizował z obsesyjną dokładnością. Dzięki temu skutecznie unikał aresztowania.
Poza tym potrafił znikać.
Pracował rzadko, raz na dwa-trzy lata. Poświęcał dużo czasu na przygotowania, a potem robił swoje i rozpływał się w powietrzu. Natychmiast po wykonaniu zadania niszczył paszport i tożsamość, która się zużyła. Chwilę później przemieniał się w niemieckiego inżyniera, austriackiego handlowca, szwajcarskiego księgowego albo polskiego przedsiębiorcę. Matka była z Krakowa. To ona nauczyła syna mówić, myśleć i zachowywać się po polsku.
W połowie owocu, gdy ostrze minęło równik jabłka i pozwoliło prowadzić się niżej, wzdłuż równoleżników, rozświetlił się ekran tabletu leżącego obok na blacie. Mężczyzna z portretu go zignorował. Dokończył obieranie, przeszedł do łazienki, umył ręce i dopiero wtedy uruchomił urządzenie. Odczytanie wiadomości wysłanej z dostojnego gmachu kilka przecznic od jego mieszkania zajęło parę minut. Wymagało wpisania loginu i haseł do bankowości prywatnej UBS, twierdzy szwajcarskiej dyskrecji finansowej.
Saldo konta potwierdziło wpływ miliona dolarów. Zaliczka od stałego klienta, z którym byli wprawdzie umówieni na pięćset tysięcy, ale kontrahent dołożył drugie tyle, aby pokazać, jak bardzo mu ufa i jak bardzo na niego liczy.
Mężczyzna z portretu przez moment wpatrywał się w szpaler zer na rachunku, po czym pokiwał głową i zgasił ekran. Przelew sprawił, że ta historia właśnie się zaczęła.
To miała być jego ostatnia praca. Tak postanowił i zamierzał dotrzymać słowa. Finał wymagał odpowiedniej oprawy, dlatego uznał, że jego pożegnanie z dotychczasowym życiem będzie spektakularne. A potem rozpłynie się w powietrzu i zajmie fotografowaniem ptaków w najdalszych zakątkach globu. Czyli bez reszty odda się temu, co lubił najbardziej. Wczoraj kupił na to konto teleobiektyw wart tyle co nowy samochód klasy premium.
Sprzęt fotograficzny był prezentem dla samego siebie. Dziś obchodził urodziny. Policzył które i nagle przyszło mu do głowy, że oto stanął na wycieraczce przed drzwiami starości i powinien przekroczyć próg, starannie wycierając buty ze wszystkiego, przez co przeszedł.
Sporo już przeżył, ale wiekiem się nie przejmował. To on panował nad czasem, a nie czas nad nim. Działał od bardzo dawna, choć stróże prawa dowiedzieli się o jego istnieniu dopiero w czasach Napoleona. Włoscy detektywi, którzy o mało nie schwytali go w Mediolanie w rok po bitwie pod Waterloo, nadali mu wtedy przydomek „Gemello”. Sobowtór. I tak już zostało. Aż do czasów komputera, który umiał sporządzić portret pamięciowy i powielić go w nieskończonej ilości bliźniaczych kopii.
„Gemello”, człowiek, od którego zaczęła się ta historia, dwieście lat później nagrodził się obranym jabłkiem fuji i uśmiechnął do swoich myśli.